Spotkaliśmy się w umówionym miejscu w Przemyślu. Edycja, Paweł, Jano, Bosy, Ksenon i oczywiście ja. Super się jechało. Ruch niewielki, trochę zakrętów, niestety w niektórych miejscach mokro. Jechaliśmy ostrożnie, ale gdyby jechał za nami nieoznakowany radiowóz, to wszyscy stracilibyśmy prawo jazdy i to kilka razy. Edycja też się nieźle spisywała, mimo że – jak wiadomo - DS 650 nadgarstków nie nadwyręża. Kiedy w Besku robiliśmy zakupy, przemknął obok, jak strzała Artur z Humnisk. Wiemy, że dzień wcześniej naprawiał motocykl, dał radę
. Na miejscu przekonaliśmy się, że teren zlotu wygląda jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Na dole rozległa, równa łąka z widokiem na skały, rzeczkę, a nawet wodospad. Jak ktoś wyżej napisał, to miejsce ma potencjał. Krótkie formalności na „bramie” (Nie dało się wjechać bez blachy, ale jako że blach „luzem” też nie sprzedawali, to szybko ją opchnąłem, tak więc wjazd miałem nie za 4, a za 3 dychy, a w tym jeszcze ciepły posiłek), rozbijanie namiotów i jesteśmy razem. Witamy znajomych z innych zlotów, przyjeżdża Dzinio z Basią „dziniobusem”, czyli niczego nam nie braknie. Nie „dopisał” Ćwirek, ale jest usprawiedliwiony, „dopisał” za to Święty, bawiliśmy sie jednak w innym towarzystwie... Artur z Humnisk przyczaił gdzieś narąbane drobno szczapki i zajumał parę, żebyśmy mogli rozpalić ogień. Było z tego trochę śmiechu, bo zajumał dla nas nasze szczapki, czyli te, które my sami narąbaliśmy. Siekierę oczywiście miał Dzinio, drewno na ognisko też przywiózł Dzinio (może niech nie kupuje tego Gold WInga, bo bez niego nie przeżyjemy)
. Wieczór zleciał jak chwila – nocne rozmowy, śmiechy, żarty. Już po północy, ok. 1 dojechała Mysza z Kociątkiem i do 4 przesiedzieliśmy przy ogniu słuchając karaoke z pobliskiej sceny. Sobota przywitała nas ładną pogodą i lekką nudą. Kiedy po południu organizatorzy zapraszali nas na górę, na konkursy, myjnię itp., wdrapaliśmy się tam i… nic się nie działo (może za mało cierpliwi byliśmy). Przyuważyłem też MZ-kę Kudłatego, ale właściciela nie było nigdzie widać. Na motocyklu został kask, więc myślałem, Kudłaty jest w pobliżu. Ruszę kask (zabiorę) to z krzykiem przyleci. Nie przyleciał – kask był „przywiązany” do motocykla
. Zeszliśmy na pole namiotowe i tam bawiliśmy się przy ognisku oraz pod sceną. Ksenon obchodził właśnie urodziny, więc powód do świętowania był. Śmialiśmy się z prezentów, jakie dostał, piliśmy wódkę, która płonęła (taka franca mocna), z tego, co pamiętam to nawet usiłowaliśmy upiec Kociątko na wolnym ogniu. Strasznie się wyrywała, więc siniaki murowane.
Rano o ściany namiotu bębnił deszcz. Nie chciało mi się wstawać, po raz 14 w tym sezonie zwijać tego majdanu. Mysza już pojechała (oczywiście do pracy), powietrze z materaca zeszło. W końcu przestało padać, a nawet się wypogodziło. Jak się pakowaliśmy, było już ciepło i słonecznie. Dzinio wywiózł na górę nasze klamoty, bo niestety nie wolno było zjeżdżać motocyklami na dół (Rozmawiałem o tym z organizatorami, chodziło o to, że obiekt jest wynajęty i nie wolno zniszczyć łąki) i nadszedł czas rozstania, bo okazuje się, że nie wracamy już taką ekipą, jaką przyjechaliśmy. Bosy pojechał rano, Jano pojedzie do Iwonicza, Edycja, Dzinio i Basia uderzą na Rzeszów, ja z Pawłem do Przemyśla, a Ksenon do Niemiec – jak mówi – do domu. Wiemy, że to określenie na wyrost. Mam nadzieję, że Ksenon znajdzie sobie w końcu takie miejsce, które będzie mógł rzeczywiście nazwać domem.
PS. Pozdrawiam Mańka Kozika z kolegą, którzy przyjechali trabancikiem, Prezesa z Krosna z małżonką, z którymi miałem przyjemność pogawędzić przy posiłku i wszystkich, z którymi wymieniłem tylko: „Cześć, jak leci? Fajnie”