Łańcut, czyli nie nosić drewna do lasu
W piątek pogoda była niepewna. Duże zachmurzenie, od czasu do czasu delikatny kapuśniaczek straszył i zraszał jezdnię. Wyjechałem około 15, krótka wizyta u teściów w Łańcucie i jestem na zlocie. Wjazd 35 zeta, w tym blacha i piwo lane. Do tego jakieś ulotki, reklamy, regulamin, wizytówki, czyli trochę obowiązkowych śmieci. Szybko zlokalizowałem Dżolkę, która już wybrała i zarezerwowała najlepszą, bo dobrze ocienioną miejscówkę. Piątek, to chyba najlepszy dzień zlotu, bo jest dużo spotkań, powitań, radości. Rozpakowywanie, czekanie na tych, co mają dojechać, organizowanie ogniska… A właśnie, co do ogniska miałem spore obawy, bo teren zlotu, to takie dosyć ładne, dobrze uporządkowane miejsce wypoczynku. Równo przycięta trawka i takie tam, ale dostaliśmy zgodę organizatorów, wybraliśmy dyskretne miejsce i był ogień. Niewielki, ale dla nas w sam raz. W oczy rzucało się dużo ochroniarzy, którzy nas też często odwiedzali, pewnie po to, żeby dopilnować, czy po alkoholu nie przyjdzie nam do głowy spalić pobliskiej Bażantarni. Nic nam takiego nie chodziło po głowie, ale dobrze, że ktoś nad tym czuwa. O zmroku również ze względów bezpieczeństwa musieliśmy odstawić motocykle na park maszyn. Trochę dziwne, bo w sobotę, gdy było nas dużo więcej, nikomu już motocykle przy namiotach nie przeszkadzały. Korzyść z tego jedynie taka, że wieczornych koncertów w piątek i nocnego nie snu zakłócało żadne łutututu. W nocy miało też miejsce zabawne zdarzenie. Kuba z Przedatorkiem wyjeżdżali (gdzieś tak po 22). Poszliśmy ich odprowadzić. Na park maszyn wszedł Kuba, Predator, Edycja, a mi – jako żem brzydki – ochroniarz zamknął bramkę przed nosem i mówi, że wejścia nie ma. Ja mówię: Ale oni weszli. Na co ochroniarz: Bo to organizatorzy. Buhahahaha.
Zlotowa sobota tradycyjnie ma już ustalony swój harmonogram praktycznie taki sam, jak wszędzie: parada, konkursy, zabawy, koncerty… Dla mnie to jednak głównie kolejne spotkania ze znajomymi z forów motocyklowych, z ognisk, wspólnych wyjazdów, nocnych dyskusji o nie wiadomo czym. Tu słowo, tam siedem słów się zamieni, gdzieś się powspomina. Poznaje się także nowych ludzi i rzeczywiście ma się poczucie, że jest się wśród swoich – ludzi tak samo zakręconych, mających podobne zapatrywanie na świat.
W niedzielny poranek słychać ze sceny komunikat, że każdy kto chce sprawdzić stan swojej trzeźwości, może podejść do radiowozu i dmuchnąć w tzw. „świeczkę”. Organizatorzy załatwili, że policjanci z drogówki zamiast stać za rogiem i odbierać prawka, będą działać profilaktycznie i badać trzeźwość przed wyjazdem. Chwała im za to. Wydmuchałem zielone, spakowałem się i czas do domu. Nie lubię celebrować pożegnań (zdecydowanie wole powitania), więc załatwiłem to szybko i w drogę.
Na koniec jeszcze o tym drewnie, co go do lasu targać nie wolno. Otóż na bramie wjazdowej widniała informacja o tym, że na teren zlotu nie wolno wnosić alkoholu. Spotykałem już takie zapisy w regulaminach zlotów, ale nie spotkałem się z tym, żeby ktoś to poważnie egzekwował. Tutaj też nikt mi nie sprawdzał, co wnoszę, więc myślałem, że to tylko taki pic na wodę, ale spotykałem mocno wkurzonych zlotowiczów, którym sprawdzano zawartość reklamówek, bądź ich zawracano z bramy. Jak się tak zastanowić, to taki zakaz jest równie śmieszny, co niemądry. Wiadomo, że nie chodziło o wychowanie motocyklistów w trzeźwości, tylko o to, żeby dać zarobić (z pominięciem mechanizmów rynkowych) handlującym alkoholem na terenie zlotu. A ci już całkiem pojechali po bandzie, bo piwo 0,4 l kosztowało u nich podobno 6 zeta (jeśli się mylę, to mnie poprawcie), co oznacza, że 0,5 l. czyli normalne piwo, kosztowałoby u nich 7,50 zł. Takie prawo monopolisty
Gdyby musieli konkurować z najbliższym sklepem, który i tak oddalony był o ponad kilometr, musieliby obniżyć ceny tak, żeby nikomu się nie opłacało kursować do sklepu. Mieliby mniejszy zysk na marży, ale większy na obrocie, a tak z dużą marżą i monopolem byli uprzywilejowani. Ale to tylko pozory, bo to tak nie działa. Motocykliści znani są z przekraczania zakazów. Co robił zlotowicz zatrzymany na bramie z dwiema zgrzewkami piwa? Wyrzucał do rowu i wchodził? Nie. Wracał do sklepu z paragonem i oddawał?
Też nie. Siadał i pił na miejscu? Nie. Dawał koledze, żeby spakował do kufra, albo szedł 100 metrów dalej i podawał znajomemu przez ogrodzenie. Może to i nieeleganckie wobec organizatorów, ale sztuczne ustalanie takiego monopolu po to, by pozwolić komuś łupić motocyklistów też z elegancją nie ma wiele wspólnego. A pamiętajmy, że nikt, bardziej niż motocykliści nie hołduje zasadzie, że jak czegoś nie wolno, a się bardzo chce, to można