Miałem jechać sam, a wyszło jak zawsze, czyli fajnie, bo z Orłów wyruszyliśmy w 4 motocykle (ja, Paweł z Dżolką, Tomcio na wichurzynej virażce i Osa z Madzią), a po drodze dołączyli do nasz Dzinio i Edycja. Mimo upału jechało się super, ale do czasu, bo najpierw oczywiście Stalowa Wola, ze światłami co 200 metrów, których odkąd pamiętam, nie udało się zsynchronizować, później (jeszcze w Stalowej wylot na Sandomierz, gdzie niby droga dobra, a jedzie się, jakby człowiek miał czkawkę (kto jechał, ten wie, o co chodzi) no i na końcu horror… Droga prosta, rozkoszuję się jazdą, podziwiam krajobrazy. Przed nami pusto, tylko z przeciwka sznur samochodów. Patrzę w lusterko, żeby policzyć światełka za mną – ma być 5, a nie ma ani jednego. Hamowanie, zawracanie i szybkie myśli, co się mogło stać. Paliwa nikomu nie brakło, bo przed chwila tankowaliśmy. Siusiu się nikomu nie zachciało, bo przed chwila był postój. Nic się nie zepsuło, bo przecież nie jedziemy Dnieprami… Nic, tylko ktoś się wyłożył, może komuś coś wyjechało. Z daleka już widzę czerwonego thundercata Osy, a sam Osa i Madzia stoją tak jakoś głupio na poboczu. Jeszcze gorsze myśli: może pogotowie wzywają. Chwila i widzę wszystkich. Całych i zdrowych. Co się więc stało? Edycji makijaż się rozmazał i musiała się zatrzymać nagle – i jedź tu z babami
Jak za Sandomierzem skręciliśmy na Ożarów, zobaczyliśmy, że może być kiepsko, bo solidna chmura przed nami. Jechać szybciej, czy zwolnić? Ona dopiero się zbliża, czy oddala? Jak wjechaliśmy na mokre, to było jasne, że doganiamy deszcz, więc lepiej się nie śpieszyć. Do Bałtowa przyjechaliśmy po solidnym deszczu. (Do następnego ranka na parku maszyn w niektórych miejscach stała woda po kostki). Wszędzie mokro, ale nie pada. Rozbijamy namioty we w miarę zacienionym miejscu i jest fajnie. Spotykamy znajomych, kolejni dojeżdżają, robi się swojsko. Za Faustem chciałoby się powtórzyć: „Chwilo trwaj wiecznie”. Jako że jednak chwile – zwłaszcza te najlepsze – wiecznie nie trwają, a wręcz trwają krótko, tak i nam minęły szybko.
W sobotę była podobno parada na Św. Krzyż, ale my zrobiliśmy sobie jajecznicę na Dziniowej kuchence, potem kawę, a na koniec leniwe przedpołudnie. Kto miał ochotę, zwiedzał Jura Park, a kto nie miał, ten leniuchował w cieniu. Później były też różnorodne konkurencje dla zlotowiczów, ale my mieliśmy na polu namiotowym swoje. O tym jednak nie opowiem, bo jednak niektóre rzeczy muszą pozostać między nami tylko. Jak kogoś nie było, to trudno, i tak żadna relacja tego nie odda. Na koniec jeszcze tylko wieczorne włóczęgostwo, nocne dyskusje i już jesteśmy przy niedzieli. W niedzielę, już z rana, dopadła nasz brutalna rzeczywistość, bo oto ktoś musi być na określoną godzinę w pracy, ktoś inny też pracuje, ale później, ktoś jeszcze gdzieś jedzie, ktoś leczy kaca … i tak okazało się, że wracamy już nie razem, ale każdy osobno, tak więc co chwilę ostatnie uściski dloni i pożegnania. Wyjeżdżałem, jako jeden z ostatnich – nie śpieszyło mi się. Został Artur, Raczek i Cobra. W upale złożyłem namiot, spakowałem się i ogień. Kilkadziesiąt minut później i czterdzieści kilometrów dalej siedziałem już sobie wykąpany, w garniturze, w klimatyzowanym pokoju i trudno było mi uwierzyć, że jeszcze kilka chwil temu byłem na zlocie .
Ostatnio zmieniony 04 sie 2014 09:15 przez Wiatr w Polu, łącznie zmieniany 1 raz
|