Jak zwykle przydługa i nudna relacja
Ustrzyki Dolne 2017
Późno wyjechałem, bo jakoś mi zeszło. Upał niemiłosierny, a jeszcze po drodze materac trzeba kupić, bo poprzedni „poległ” w Radawie. Niby blisko, a jechałem ze 3 godziny. W Makowej się zatrzymałem, bo przede mną ciemne chmury i burza. Siedząc pod obszerna wiatą obserwowałem, jak jadą motocykle do Ustrzyk. Twardziele, albo jacyś obcy, nie znający okolicy. Albo w nosie mieli burzę, albo nie wiedzieli, że przez najbliższe 25 kilometrów nie będzie nawet wiaty przystankowej – tylko las. Zdzwoniłem się z Edycją. Chciałem zapytać, jak tam w Ustrzykach, a okazało się, że jest ze 20 kilometrów za mną, też przeczekuje burzę. Po godzinie przestało padać. Poczekałem jeszcze ze 20 minut z myślą, że dojedzie i dalej ruszymy razem. W końcu mi się znudziło i pojechałem powoli. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że 4 kilometry za mną, na serpentynach Huwnik Edycja zaliczyła szlifa. Za nią jeszcze jakieś auta się przerysowały i parę motocykli „poległo”. Bardzo ślisko było. Na miejscu spodziewałem się, że „wszyscy” już są, a nie licząc Maćka nie było „nikogo”. Szybka orientacja co do stron świata i widzę, że będzie „patelnia”. Najlepsze , ocienione od wschodu miejsca zajęte, wszędzie stromo. Trochę za wysoko się rozłożyłem, ale przynajmniej widok miałem piękny z namiotu. Wtedy też sięgnąłem po telefon, dowiedziałem się o glebie i jej skutkach. Koleżanka „zapukała” tam, gdzie wiedziała, że choćby poprzez znajomość z Wojtkiem może znaleźć pomoc – do placówki straży granicznej. Panowie udzielili pomocy, przechowali motocykl, a Gagatka z Pawłem odstawili mamę autem do domu. Tymczasem dojechali Oczkosie z Janem, Lucynka, Bernadka i Kasia. Telefonicznie „ojojoaliśmy” Edycję, co jej na tyle pomogło, że choć poobijana, następnego dnia dołączyła do nas na zlocie. Pocieszeni wiadomościami z Lubaczowa miło spędziliśmy wieczór i noc. Jakieś licho o imieniu Lucynka podkusiło mnie, żeby potańczyć na dyskotece. Żałowałem tego, żałuję i będę żałował do następnego razu. Jak powszechnie wiadomo, jestem stary, chory i zmęczony. Nadmiar ruchu mi szkodzi. Poza tym można się zmęczyć, spocić, nawet zachorować i umrzeć, jeśli wdadzą się komplikacje. Pomijam to, że się brzydko pachnie.
Sobotni poranek był dla nas łaskawy. Chmurki z gatunku stratus przesłoniły słońce i można było pospać. Około godziny 10 zaczęło mocno przypiekać. Usiedliśmy gdzieś w cieniu, pod drzewami, z widokiem na scenę i ogólnie centralne miejsca zlotu. Uwielbiam takie chwile na zlotach. Pogaduchy, żarty, dowcipy, przekomarzanie się i celne uwagi Jana (zresztą Maciek, czy ktokolwiek z tam obecnych duchem i ciałem w niczym koledze nie ustępował). Dla mnie są to najfajniejsze chwile na zlocie. Byle gdzie, byle jak, aby z Wami (tu sparafrazowałem inne powiedzenie – wiecie jakie). Z czasem dojechało sporo osób, spotkało się mnóstwo znajomych. Był Fido, „święta trójca” z Bogdanem na czele (chyba pierwszy raz pod namiotem), , Dzinio, rzeczona Edycja z Pawłem i Gagatką, Basia, Długi Janek z Agnieszką, gdzieś w okolicy był Zyron (w Ustianowej, bo stamtąd pisał posta)... Niesamowite wejście miał Damian Bez Trajki. Wielkim autem przywiózł nam mnóstwo cienia. Królu Złoty, jeśli czytasz te słowa, to wiedz, że nam życie uratowałeś. W cieniu Twego auta siedzieliśmy, nabieraliśmy sił, gawędziliśmy, spaliśmy, jedliśmy, piliśmy, marzyliśmy, a jeden gość, to się nawet zakochał. Była też piękna Ruda Aga, którą spotykamy niestety tylko raz w roku i tylko na tym zlocie. Tym razem nie z regeneracyjnym żurkiem, a z innymi smakołykami. Poznałem też starszego syna Agi – bardzo bystry chłopak, miło było mi go poznać. Czas zleciał jak mgnienie oka. W niedzielę rano upał, składanie namiotów, poszukiwanie cienia u Damiana. W końcu wyjazd. W Huwnikach odbieramy Drag Stara. Niewiele ucierpiał. W sumie to nie wiem, po co Dzinio brał przyczepkę, skoro można było wziąć tylko kask. Otarty tu i tam, ale poza tym wszystko sprawne. Nawet jeśli jeden kierunkowskaz rozbity, to przecież świeci. Namawiałem nawet Edycję, żeby wsiadła na niego i wracała na przyczepce, ale nie chciała. Nie wiem dlaczego
Co do samego zlotu i jego organizacji, to szału nie było. Na plus na pewno można zaliczyć fakt, że każdy motocyklista był naprawdę miło i gościnnie witany. Nie było „pakietu”. Wjazd za 3 dychy, a blachę czy koszulkę można sobie było dokupić, jak ktoś chciał. Muzyka i koncerty, nie mam zdania – już starożytni wiedzieli, że de gustibus non disputandum est. Miejscówka taka sobie. Nie najgorzej, ale pole namiotowe powinno być tam, gdzie park maszyn. Obozując na stoku wszyscy zsuwaliśmy się w namiotach w dół (jak niegdyś w Zdyni). A gdzie park maszyn? Nie wiem. Ponadto organizatorzy byli „mało dogadani”. W zasadniczych sprawach jeden mówił tak, drugi inaczej. To powodowało bardzo niefajne sytuacje. „Kierownik” choppera, który nie mógł wjechać na pole namiotowe był bardzo wkurzony i zaczął „polować” na crossy, które chwilami śmigały w te i we wte. Ktoś inny, zwolennik tezy, że zlot jest właśnie po to, żeby robić, co się chce, wkurzał się na tegoż „myśliwego” (zresztą z pustą, ale groźną butelką w ręce). Piraci różnie na to reagowali. Ktoś interweniował szybko i skutecznie, inny bagatelizował i sugerował opowiadając jakąś durną historyjkę z Sirawy, że zlotowicze powinni wziąć sprawy w swoje ręce. Panowie, wy jesteście gospodarzami, a my gośćmi. Wy ustalacie zasady wspólne dla wszystkich. I powinniście szybko oraz skutecznie takie sprawy rozwiązywać. Motocykliści nie piją na zlotach mleka, tylko wódkę, bimber, whisky, a w najlżejszych przypadkach piwo. Ktoś musi być trzeźwy, rozsądny, mądry. Pamiętacie, co się wydarzyło na pierwszym zlocie w Dołżycy?
Ogólnie zlot uważam za bardzo udany i za rok pewnie znowu tam będę