Było tak...
Wyjechaliśmy na trzy motocykle: ja, Paweł i Tomek z Patrycją. Trochę nam się ślimaczyło, bo ktoś się zgubił, bo ja pomyliłem drogę, bo objazd z powodu robót, bo tankowanie, pogaduchy, fajka, zakupy... No ale co z tego? Przecież zlot, to nie tylko to, żeby dojechać i się napić (bo to można w domu zrobić), ale to także właśnie jazda, spotkania, rozmowy na trasie, posiłek w przydrożnym barze, żarty, dzielenie się wrażeniami. Trochę nas zmoczyło, pobłądziłem w Częstochowie (jeśli idzie o Częstochowę, to już tradycja), ale dojechaliśmy w końcu cało i bezpiecznie, a to jest najważniejsze. Na miejscu był już Melojda z kolegą z Dukli, szybko wtopiliśmy się w klimat, trochę dłużej zeszło nam rozbijanie namiotów... Miejsce urokliwe: drzewa iglaste, niewielkie jeziorko, plaża i mnóstwo motocykli, a każdy przy namiocie. Trochę jak Zemplinska Sirawa tyle że w skali 1:10, bo do miana największych ten zlot nie może pretendować. Potem popijawa i nocne łutututututu. Jak nad ranem ucichło, to się obudziłem, bo cisza na zlocie mnie zwykle budzi
Trochę szkoda mi tych motocykli oraz ich właścicieli, zwłaszcza tych, którzy w niedzielny poranek odwozili swoje ścigi na lawecie. Niestety, jak ktoś ma sieczkę w głowie, to to musi kosztować. O północy oczywiście fajny striptiz (zresztą następnej nocy nie mniej interesujący). Dwa dni minęły jak z bicza strzelił. Niedzielny poranek obudził mnie deszczem. Potem się trochę przejaśniło. Śniadanko (tutaj Pawełek się wykazał, bo miał nawet kuchenkę, a mało która kawa smakowała mi tak jak ta niedzielna), składanie namiotów, mocowanie się z alkomatem, "piątka" z Melojdą i z nowymi znajomymi i w drogę. Super się jechało. Pusto, mały ruch, a jak dopadliśmy autostrady, to dziesiątki kilometrów połykaliśmy w mig. Tu mała, ale ważna uwaga: na naszych nowych autostradach (zwłaszcza na tych całkiem nowych) nie ma stacji benzynowych. Ciągnąłem na rezerwie już przed Krakowem. Objechaliśmy Kraków i stwierdziłem, że trzeba zwiedzić to zabytkowe miasto, żeby znaleźć jakiś "benzynopój". Miałem rację, bo do samego Tarnowa już żadnej stacji benzynowej nie było. Za Tarnowem, aż do Dębicy jeden wielki korek. Dla motocykli to czasem "jazda na krawędzi" - wyprzedzanie na ciągłej, przed wysepką, na krótkim odcinku, przy manetce odkręconej do końca. A co by nie wyprzedzić, to zawsze jest coś kolejnego o wyprzedzania. Potem się rozluźniło. W Trzcianie dogoniliśmy deszcz, przystanęliśmy więc na stacji benzynowej, naprzeciw której zginął Wlewacz, potem to już krótka piłka do Rzeszowa, znowu deszcz w Przeworsku, na pożegnanie "piątka" na pobliskiej stacji benzynowej (tuż przed domem) i... do zobaczenia w piątek na kolejnym zlocie