III Watra motocyklowa
Prognozy nie były optymistyczne. Wieczorem pełne zachmurzenie, prawdopodobieństwo opadów 86%, około 5 litrów na metr kwadratowy, słaby wiatr. Zdecydowałem, że motocykl zostaje w garażu, a ja jadę „polówką” (czego oczywiście później żałowałem, a jak Edycja przyjechała swoim wypucowanym drag starem, to gul mi skoczył, ale trudno). Jak wyjeżdżałem, padało. Na miejscu, pod wiatą, gdzie zawsze obozujemy, było pusto. Stało auto Basi, ale jej samej nie było. Było sucho. Rozbijam więc namiot i myślę, kto będzie. Nie umawialiśmy się. Oblatywacze Imprez Wszelkich na Sprzętach Różnorakich zjeżdżali się powoli, a pojawienie się każdego z nich, to wielka radość i niespodzianka, bo przecież nie było wiadomo, kto przyjedzie. Nagle zrobiło się „gęsto” i gwarno, zapłonął ogień. Oprócz „naszych” przyjechała spora ekipa „radiatorów”, których Basia pomyliła z księżmi , byli też Głazie, Hacie, Brzeziki i wiele, wiele innych osób. Było wesoło, a równocześnie kameralnie i swojsko. Nieopodal, na terenie ośrodka mieli zwój zlot „kamperowcy”. Spotkałem tam Lucynę z mężem – moją koleżankę z pracy, a Edycji koleżankę ze szkoły. Lucyna oprowadziła mnie po swoim domku na kółkach i dało się wyczuć, że dla niej i jej znajomych podróżowanie kamperem jest nie mniejszą pasją, niż dla nas dwa kółka. Zapraszałem Lucynę i Romana do nas choć na chwilę, ale jakoś nie trafili do naszego ogniska. Szkoda. Oprowadziłbym ich po swoim namiocie
zobaczyliby, jak wygląda życie „wędrownych motocyklistów”.
Organizatorzy znowu zaskoczyli muzyką. Wiadomo było, że będzie nietypowo. Była już muzyka góralska, był folk, więc może muzyka Andów? Nic bardziej mylnego Nie wiem, czy ktoś by zgadł, a ja nie powiem. Kto był, ten wie. W każdym razie zabawa była przednia. „Kamperowcy” i motocykliści bawili się na równi, choć tych pierwszych było chyba więcej „pod sceną”, bo motonici rozproszeni byli przy ogniskach, dyskutowali o ważnych i błahych sprawach, wspominali mijający sezon, przygody, spotkania, podróże dalekie i bliskie. Chyba po drugiej poszedłem spać. Pamiętam jeszcze szelest deszczu, który spadał na tropik namiotu i sączącą się z głośników muzykę Dżemu – „w życiu piękne są tylko chwile…”
Wbrew oczekiwaniom, było ciepło. Obudziło mnie „życie obozowe”. Mysza coś opowiadała, ktoś się śmiał, ktoś proponował kawę. Trochę się wylegiwałem, słuchałem rozmów przy stole, w końcu też wyszedłem. Nie było nas dużo, bo spora część nie zostawała do niedzieli, tylko nocą wracała do domu. Myszowate, Głazie, Edycja i ja spożyliśmy śniadanie, bez pośpiechu pakowaliśmy się. Zza chmur wyszło słońce, jak zwykle w niedzielę przed wyjazdem były żarty i „opowieści dziwnej treści”. Krótko po 12 rozjechaliśmy się. Spotkamy się za jakiś czas.