I coś ode mnie
Zakończenie Sezonu Motocyklowego – Kalwaria Pacławska 2017
Było zimno. Nie ma co ukrywać. Zwłaszcza rano. Pojechałem po Pawła z Dżolką, byli już gotowi do wyjazdu. Dżolka jechała głównie z mojego powodu, a to za tą przyczyną, że nie chciała jechać - chciała świętować okrągła rocznicę założenia wsi Orły, więc poradziłem Pawłowi, żeby ją zostawił i tak Jola pojechała z nami. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze Kasię i około 10-tej wjeżdżaliśmy na górę Kalwarię. Spokojnie, bez tłoku, we mgle, w której, jak mówił Paweł, koń by się udusił. Niby tylko 45 km, ale porządnie zmarzliśmy. Marzenka nam wyrzucała, że nie przyjechaliśmy w sobotę i prorokowała, że będzie mało ludzi, bo zimno. O, jakże się myliła. Już pół godziny po nas zrobił się „ruch ciągły”. Trudno było przejść przez drogę. To już nie były grupy motocyklistów, tylko jeden niekończący się sznur. Można było podziwiać motocykle wszelkiej maści. Od starych po nowe, a każdy inny bo przecież i najnowsze dwa motocykle jednej marki i typu zawsze się od siebie różnią. Było też oczywiście całe mnóstwo znajomych. I to zarówno tych dawno niewidzianych, jak i tych, z którymi dzień wcześniej żegnałem Bartka. A z każdym z nich wiąże się przecież jakieś znaczące wspomnienie: wyjazd, ognisko, miejsca, zdarzenia i dyskusje po świt. Czasem przybiliśmy tylko „piątkę”, bo właśnie wjeżdżali, a potem znikali w tłumie, innym razem udawało nam się zamienić kilka słów. Zgodnie z oczekiwaniami był tez Jacór, który pełniąc obowiązki gospodarza był trochę zajęty. Nie było od dawna niewidzianej Jacórowej. Biedactwo musi ciągle nastawiać pralkę, żeby dziecko miało zajęcie. Swoją drogą, to też i moja wina – to ja ich namawiałem na dziecko i w Sobiecinie zamykałem w namiocie, żeby mogli się w spokoju rozmnażać... Patrząc na niekończącą się rzekę wjeżdżających motocykli zaczęliśmy kombinować, jak tu się wydostać, żeby nie utknąć w kilometrowym korku. Wyłapaliśmy moment, kiedy motocykle już nie wjeżdżały, a jeszcze nie wyjeżdżały. Kiedy przyszedł czas, odpaliliśmy maszyny i w drogę. Wcale nie do domu – przez Arłamów, Ustrzyki Dolne, Bóbrkę, Solinę, Polańczyk do Terki. Tam obiadek, dalej piękną traską do Dołżycy, Cisnej i przez Baligród do Leska. Dalej już tradycyjnie. Siedem motocykli i autko (tym razem w aucie wcale nie Basia, tylko Edycja). Ja oczywiście pilnowałem licznika i zaliczałem prawie każdą stację benzynową – taki urok Vmaxa. W Terce trochę posiedzieliśmy. Czekając na realizację zamówienia myślałem sobie, że jest mi po prostu dobrze. W słoneczku, z pięknym widokiem na pobliskie lasy, w gronie ludzi, których lubię. Mógłbym tak siedzieć, wygrzewać kości, słuchać. Nie pamiętać o pracy i obowiązkach. W Lesku spotkaliśmy Artura z Humnisk. Chwile postaliśmy i stamtąd się rozjechaliśmy. Paweł z Gagatką do Rzeszowa, Brzezik pojechał dalej ze Spontaniczną, Slayerki z drugą parą (nie pamiętam, kto to) na Gold Wingu osobno i my: Oczkosie, Dzinio, Edycja z Maćkiem i ja z Kasią razem do Przemyśla. Fajnie się jechało, choć robiło się już chłodno. Zauważyłem, że Kasia, która i tak zawsze idealnie się wychylała w zakrętach, coraz lepiej wyczuwa, kiedy będzie ostre przyspieszenie, a kiedy hamowanie. Nie trzyma się cały czas kurczowo, ale wie, kiedy jest to konieczne, żeby nie zostać z tyłu (czytaj: nie spaść). To był bardzo dobry dzień.